Sprawozdanie Ks. Józefa Jóźwika
dla Papieża Piusa XI
Guzów p.
Żyrardów dn. 28/11 1934 r.
Najdostojniejszy Arcypasterzu !
Zwracam się z
najgłębszą pokorą i prośbą o przebaczenie za tak wielkie opóźnienie
z odpowiedzią. Przyznam się szczerze, że zaraz po otrzymaniu listu
Waszej Ekscelencji, zabrałem się do pisania. Skończyłem takowe w
kilka dni i miałem szczery zamiar wysłać to sprawozdanie - czekałem
tylko na okazję przepisania go na maszynie.
Po
przeczytaniu zebranych myśli moich z czasów aresztu, badań,
przejazdów na Sołowki, prace, stosunki, pobyt na wyspach i
niespodziewane wywiezienie mnie do kraju, spostrzegłem, że myśli
moje są rozwlekłe nie ujęte w odpowiednią formę, często powtarzane,
były więc przyczyną zatarcia przewodniej myśli.
Czuję się
jednak w obowiązku spełnić życzenie Waszej Ekscelencji i Ojca św.
dla którego w każdej chwili gotów jestem oddać wszystkie swe siły i
życie, gdyby tego była potrzeba. Przesyłam więc to, na co się
zdecydowałem w ostatniej chwili choć nie wszystko szczegółowo
opisałem, obawiając się nużącego balastu, ale i z tego może się coś
przyda.
Pisałem tylko to co przeżywałem i widziałem na
własne oczy, jednocześnie z kolegami, którzy jeszcze pozostali przy
życiu. Wielu z nich już nie mogło się doczekać wolności, zakończyli
swój żywot w nieopisanych cierpieniach; wszyscy jednak w ostatniej
chwili schodzili ze świata pojednani z Bogiem, chociaż nieraz to
pojednanie było nad wyraz trudne z powodu tysiącznych przeszkód.
Wszyscy czuliśmy niewypowiedzianą wdzięczność dla Ojca Świętego za
Jego prawdziwie Ojcowską miłość ku nam i opiekę.
Proszę Waszej
Ekscelencji upewnić Ojca Świętego o
naszej niezłomnej i niezmiennej miłości i wierności dla Kościoła i
Ojca Świętego i wszyscy, którzy jeszcze pozostali przy życiu przy
pierwszej sposobności pójdziemy na pole pracy wskazanej przez
Najwyższego Pasterza.
Kończąc, łączę najserdeczniejsze ucałowanie rąk
Waszej Ekscelencji, całym sercem oddany pokorny sługa
ks.
SPRAWOZDANIE
Dnia 22
Sierpnia 1927 r. o godzinie 4 po południu byłem aresztowany w
Moskwie na plebanii miejscowego Proboszcza Księdza Karola
Łupinowicza, w obecności Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Piusa
Eugeniusza Newe. Po odbytej osobistej rewizji Ks. Biskupa i Ks.
Proboszcza. Łupinowicza, zabrano mnie do więzienia G.P.U.
znajdującego się na Małej Łubiance pod Nr 14. Tu się odbyło pierwsze
badanie. Zarzucano mi szpiegostwo na rzecz Watykanu, Francji i
Polski. Przyczyną główną miał być stosunek mój z Księdzem Biskupem
Newe, u którego bywałem raz na miesiąc, a czasem i częściej.
Oskarżyciele zarzucali mi, że obsługując prawie całą Północ, miałem
możność dowiadywania się przez swoich parafian o stanie materialnym
i politycznym Państwa Rosyjskiego. Według ich zdania parafianie nie
mogli utrzymywać Kościołów, ponieważ liczba parafian była bardzo
niewielka i kompletnie zrujnowana. Podatki zwiększały się co parę
miesięcy, czasem nawet i tygodni. Remonty kazano jak najdokładniej
wykonywać, a zarządzenia szły od ludzi jak najgorzej do religii
usposobionych. Zabroniono sprzedawać materiałów , potrzebnych na
remonty Kościołów. Pomimo to parafianie nad podziw wypełniali
wszystkie rozporządzenia. Potrzebne materiały parafianie dbający o
Kościół kupowali niby na swoje prywatne potrzeby, a potem przywozili
do Kościoła i remont był wykonany. Skończoną robotę sprawdzały te
same komisje i nie mogli wyjść z podziwu w jaki sposób ci biedni
parafianie mogli sprostać tak trudnym warunkom. W końcu bolszewicy
doszli do przekonania że materialną pomoc udzielał nam Rząd Polski,
a za okazaną pomoc Kościołowi, miałem jakoby udzielać poselstwu
Polskiemu wiadomości o charakterze politycznym i o prześladowaniu
religijnym. Tego dowieść mi nie mogli, gdyż w przedstawicielstwie
Polskim w ostatnich 10 latach nie bywałem.
Zaraz po moim aresztowaniu udając, że nie chcą
mojej zguby, radzili mi bym im opowiedział całą prawdę i przyznał
się do czynionych mi zarzutów. W tym celu przewieziono mnie na drugi
dzień w otwartym samochodzie na Wielką Łubiankę pod Nr 2. Było to
dnia 23 Sierpnia . Tam zaprowadzono
mnie do najwyższego naczelnika G.P.U.
gdzie na mnie czekało trzech sędziów i główny komisarz. Powitanie
było bardzo przyjacielskie, okazywano mi wielkie współczucie i
zapewniano mi wolność pod warunkiem, że potwierdzę postawione mi
zarzuty i opowiem jakie są moje stosunki ze stolicą Apostolską, z
Ks. Biskupem Newe,
Ks. Biskupem Słoskansem i Ks. Biskupem
Maleckim, gdyż i z tym ostatnim miałem stosunki obsługując w jego
diecezji dwie parafie. Żądano też bym im wskazał jaką drogą
komunikuję się ze Stolicą Apostolską. A kiedy im odpowiedziałem , że
w danej materii żadnych informacji dać nie mogę - nazwano mnie
kłamcą. Poczym wystawiono mnie na próbę wytrzymałości wzroku, od
czego miało zależeć potwierdzenie prawdy słów moich. Najwyższy
komisarz podparł się na łokciu i patrzał w moje oczy, a ja w jego.
Po 5 minutach on pierwszy został pokonany. Wtedy jeszcze więcej
uniesiony gniewem zaczął mi ubliżać nazywając mnie różnymi
wyzwiskami. Jeszcze obiecywano mi wolność, a nawet pomoc materialną
jeśli przejdę na ich stronę i będę im o wszystkim donosił w
sprawach, tyczących
się
Kościoła,
Biskupów
i Watykanu. Powiedziałem im, że z ich
propozycji skorzystać nie mogę. Badania, prowadzili Polacy, których
nazwisk nie znam. Wiem tylko, że
Ksiądz Łupinowicz znał ich dobrze i
syndyk moskiewskiego Kościoła
świętego Piotra i Pawła - p. Franciszek
Rójek, który jak się później z toku sprawy okazało, był główną
przyczyną mojego aresztowania.
Otóż ten właśnie Franciszek Rójek, namówiony
przez G.P.U. przez pół roku nalegał bym napisał do
Przedstawicielstwa Polskiego z prośbą o pomoc materialną na remonty
Kościołów, zapewniając mnie, że Poselstwo Polskie chętnie mi tej
zapomogi udzieli. Szczególnie natarczywie nastawał na mnie dzień
przed moim aresztem. Wreszcie bardzo niechętnie i pod przymusem
uległem namowie i napisałem kilka słów o położeniu obsługiwanych
przeze mnie Kościołów, ale nigdzie nie było wskazane do kogo się
zwracam,
nie kładłem też mojego podpisu. P. Rójek
zabrał ode mnie ten papier mówiąc, że napisze go na maszynie i
przyjdzie z nim jutro po podpis mój, po czym przy niesie mi z
Poselstwa pieniądze. Na drugi dzień raniutko przyszedł do Kościoła
odnosząc mi mój brulion i prosząc, bym go przepisał i podpisał, a o
godzinie 3 i pół miał przyjść po list by zanieść do Poselstwa.
Brulion włożyłem do
kieszeni, a pisać w ogóle nie miałem
zamiaru. O 3 i pół zamiast Pana Rójka przyszło G.P.U.
Wielkie było niezadowolenie, że
spodziewanego dokumentu nie znaleźli...
Po miesiącu, w ciągu którego było kilka badań
bardzo przykrych, siedziałem sam jeden w celi wilgotnej i prawie
ciemnej, przewieziono mnie do Buterek (również więzienie G.P.U.)
gdzie przesiedziałem jeszcze 8 miesięcy. Badano mnie jeszcze parę
razy i zarzucano coraz to
nowe
zbrodnie.
W ciągu tych
8 miesięcy pobytu w Buterkach przewożono mnie kilka razy z jednego
więzienia do drugiego zawsze w nocy. Nigdy nie wiedziałem gdzie mnie
zabierają. Nocne przenosiny najczęściej oznaczały śmierć. Nareszcie
przeczytano mi wyrok skazujący mnie na 10 lat ciężkich robót na
Wyspach Sołowieckich /"Morze Białe/.
Wyjazd z
Moskwy nastąpił 16 Maja 1929 r. Do stacji Kiemi przyjechaliśmy 22
Maja o godzinie 8 rano. Przez całą drogę nie otrzymywaliśmy gorącej,
strawy, tylko 1 funta chleba, rybę w małej ilości i w dodatku
podejrzanej wartości. Ostatnie dwa dni podróży już nam chleba nie
dano, obiecując na miejscu wydać wszystkie zaległości. Z Moskwy na
Sołowki wywieźli nas razem około 460 ludzi rozmaitej kategorii i
przekonań. Jechali starzy po 80 lat, ślepi zupełnie, chorzy, młodzi,
w średnim wieku, uczciwi, złodzieje, bandyci i zbrodniarze. Ci
ostatni korzystali ze specjalnych przywilejów, bo naczelnicy mówili,
że ta kategoria ludzi jest im specjalnie bliska.
Ze stacji
Kiemi pojechaliśmy na wyspę zwaną Popów-Ostrów, odległą około 4-6
kl. Tu dopiero zobaczyliśmy swoją władzę więzienną, która nas witała
słowami pełnymi przekleństw najstraszniejszych i postrachem, który
naprawdę przerażał nawet mocno ugruntowanych.
Na wstępie powiedziano nam żeśmy przyjechali
nie do krewnych (Cioci lub teściowej, ich wyrażenie), ale pod opiekę
specjalną G.P.U., które dla swoich wrogów nie ma żadnego
współczucia, ale pragnie ich jak najprędzej zniszczyć. Jedynie
gościnnie przyjęci byliśmy przez dawniej zamieszkałych insektów,
które po prostu pożerały nas. Jedne ustępowały w dzień, by w nocy z
tym większą siłą rzucić się na nas. Inne te czarne i białe nie
odstępowały nas ani na krok, towarzysząc nam stale i wszędzie.
Robactwa tego były takie ilości, że po prostu pod nogami
trzeszczało.
Władza nasza składała się z więźniów
karanych za różne zbrodnie . Aby tę
bandę naczelników odpowiednio przygotować, każdy z nich musiał
wprzód przejść 6-miesięczne przeszkolenie. Z pośród tych bandytów
wybierano najgorszych, zdemoralizowanych do gruntu. Wszyscy byli
uzbrojeni, nosili kurtki z szarego sukna, kołnierze i mankiety
czarne, a na czapkach mieli naszyte gwiazdy z czerwonego sukna.
Czynna władza. G.P.U wolna odróżniała się od nich długimi szynelami
i czerwoną wstęgą na czapce i metalową 5-ramienną gwiazdą. Tym dwom
gatunkom dozorców więziennych, bez czci i wiary była dana
nieograniczona władza. Każdy z nich mógł z więźniem postąpić jak mu
się podobało. Do 30 roku zabójstwa więźniów bez sądu były na
porządku dziennym.
Cały porządek
i rygor był wojskowy. Więźniowie byli podzieleni na pewne oddziały,
roty (kompanie). Było ich 16. Rota 17 złożona była z więźniów
karanych specjalnie. Były to ofiary, które musiały co pewien czas
przebywać za kratami pod kluczem, gdzie gorącą strawę dawano co
drugi lub trzeci dzień i to w zmniejszonej ilości. Jeśli więzień z
powodu choroby, czy wycieńczenia nie mógł pracować, uważano to za
ciężkie przestępstwo i wtrącano go do specjalnego więzienia tzw.
„Siekierek" (dawna cerkiew). To było najstraszniejsze więzienie
jakie można sobie wyobrazić, tam się odbywały inkwizycje jakich
świat jeszcze nie widział. Przede wszystkim o siedzeniu, leżeniu,
czy staniu mowy być nie mogło. Jedyna pozycja możliwa, to siedzenie
w pozycji skulonej; przykucnięty, jak kura na grzędzie i tak bez
przerwy dzień, dwa, trzy, jak kto wytrzyma. Jeśli więzień z bólu
jęczał i błagał o zmianę pozycji to uwagi w ogóle na to nie
zwracano. Jeśli gwałtem zaczął się domagać pomocy, wtedy sam
naczelnik przychodził mu z pomocą w sposób - nie trudny i radykalny
jedna, lub dwie kule w zupełności wystarczały.
Zaraz po przyjeździe wszyscy więźniowie muszą
przejść przez musztrę bez względu na wiek, zmęczenie, podróż,
chorobę i wyczerpanie z głodu - przez to ćwiczenie muszą przejść
wszyscy. Jeśli kto z wyczerpania zemdleje, po odzyskaniu
przytomności musi znowu ćwiczyć. Ja też takie ćwiczenia odbywałem.
Teren na ten cel przeznaczony; były to doły, kamienie i rozmaite
błota. Bywały też i wypadki śmierci w czasie tych miłych "wyścigów".
Żadnego politowania ani współczucia nikt nikomu nie okazywał. W
przerwach nawet spokoju nie dawano - trzeba było witać jakiegoś
przybyłego dygnitarza. Ja osobiście biegałem na tych ćwiczeniach
parę dni, pomimo że byłem kulawy z powodu silnego reumatyzmu. Był to
tylko wstęp do dalszych niespodzianek. Po kilku godzinach ćwiczeń,
bez chleba i obiadu wypędzono nas na roboty na całą noc. Robota
wcale nie była pilną, tylko im było pilno nas jak najprędzej
zamęczyć. Dopiero na trzeci dzień dano nam zupy
gotowanej z samej cebuli. /Kto nie jadł
nie może sobie wyobrazić jak to okropnie smakuje/. Kto tej zupy nie
mógł jeść - zostawał bez obiadu. Tłumaczono nam, że tu panuje
szkorbut i kto chce tego uniknąć powinien jeść cebulę i czosnek. Z
rady nie skorzystałem, cebuli nie jadłem i Pan Bóg mnie jakoś
ustrzegł od tej choroby, ale inni jedli - na szkorbut chorowali i
bardzo wielu umarło.
Po przebyciu 8 dni w Popów-Ostrów, bardziej
niebezpiecznych przewieziono na Główne Sołowki
(znane z nazwy " Wyspa Śmierci")
gdzie nam obiecywano raj. Między tymi
niebezpiecznymi byłem i ja .
Główne
Sołowki odległe są od Kiemi o 60 wiorst. Cała główna wyspa
przedstawia ze siebie rodzaj wielkiej i dobrze zbudowanej twierdzy.
Ściany strasznie grube, w których kamienie mają wygląd ogromnych
skał. Dziwić się można jak ludzie mogli takie ciężary wciągać na
wysokie mury.
Z przystani od razu przyprowadzono nas do
wnętrza twierdzy. Widać było, że kiedyś panował tu wzorowy porządek
i dobrobyt. Po środku twierdzy stał wielki i wspaniały sobór.
Wprowadzono nas głównymi drzwiami. Zauważyć można było przepych
wspaniałych obrazów malowanych na ścianach ręką mistrza artysty.
Jednocześnie znać było nowoczesnego 11 „artystę”, który też pędzlem
zasmarował (wapnem) te cenne dzieła bizantyjskiej sztuki. Tu już
niema miejsca dla modlącej się publiczności. Nieraz widziałem, jak z
głębi duszy nieszczęśliwego więźnia wydobywała się wiara - gdzieś w
kącie żegna się i łzy gorzkie wylewa widząc takie straszne
spustoszenie. Tam gdzie niegdyś słyszało się piękne śpiewy
religijne, ludzie głosili chwałę Najwyższego - dziś się słyszy
najokropniejsze przekleństwa - te zwyrodniałe i bezbożne usta
składają ofiarę szatanowi.
Do tej niegdyś wspaniałej świątyni wprowadzono
nas. Główna nawa służy dla defilady więźniów, gdzie po ciężkiej
pracy muszą nieraz po parę godzin stać czekając na apel. Kto nie
miał obuwia - zamarzał (przeciętnie 15 - 35 stopni mrozu i wiatr).
Boczne nawy służyły biednym ofiarom za
mieszkanie. Zrobiono przepierzenia po trzy w każdej nawie i to
tworzyło 3 ogromne sale, w których mieszkało 200 - 300 ludzi. W
salach tych ustawione były nary w trzy
piętra. Ci co mieszkali na dole
przyjmować musieli całą spuściznę górnych mieszkańców, którzy z
niecierpliwością strącali robactwo całymi milionami. Zdawało się,
że człowiek skazany jest na zjedzenie
żywcem. W tych warunkach przemieszkałem z księdzem Aszebergiem z
Odessy (dziś już nie żyjącym, umarł z wycieńczenia) i księdzem
Franciszkiem Trockim 2 miesiące, po czym wszystkich księży, między
innymi i mnie pewnej nocy wywieziono o 30 km na wyspę Anzer. Do
punktu Anzer przejeżdżało się morzem wiorst 8, a później lądem
jeszcze 8 km na tzw. Komandirówkę Troicką. Tu przebyliśmy do końca
tj. trzy lata i 6 miesięcy. Sprawy mieszkaniowe były jeszcze gorsze
niż na głównych Sołowkach. W jednym pokoju
(normalnie na 4 osoby)
mieszkało nas 25 osób. Robactwo nie do
opisania. Pokój nie miał pieca, ale za to stał na lodowni.
Tam na
Sołowkach nie ma człowieka, któryby nie miał swojej kategorii. Zaraz
po przyjściu do oznaczonego punktu, biorą go na komisję lekarską,
która określa stan jego zdrowia. A więc więzień, który otrzymał
pierwszą kategorię ma wyrabiać całe 100 procent pracy. Druga
kategoria ma wyrobić 60 procent, a trzecia 40 procent. Roboty były
rozmaitego rodzaju: kopanie rowów, osuszanie błot, wyrąbywanie
drzewa w lesie, wyciąganie z morza błąkającego się drzewa itp.
Ostatnimi czasy my księża byliśmy właśnie
zatrudnieni przy wyciąganiu drzewa z morza. Trzeba było wyciągnąć na
brzeg bardzo wysoki i kamienisty belki długości 9-12 do 15 metrów,
grubość 50 cm do 1 metra. Pierwsza kategoria więźniów musiała
dziennie wyciągnąć na brzeg 10 takich belek. Ponieważ jeden człowiek
nie mógł sam takiej belki wyciągnąć trzeba było najmniej 6 ludzi do
pomocy, wobec tego belek dziennie trzeba było wyciągnąć 60 sztuk.
Gdy ta robota się skończy trzeba to drzewo ciąć na metry, na opał.
Pierwsza kategoria musi narżnąć trzy metry dziennie ( we dwóch 6
metrów ),
a ponieważ drzewo równe jak świeca,
bardzo go dużo na metr idzie. Następnie każdy więzień musiał te
swoje trzy metry wywieźć o jakieś 2 kilometry na sankach. Droga
nierówna, górzysta a o koniu naturalnie mowy nie ma, trzeba samemu
ciągnąć.
Tak pracuje
pierwsza, druga i trzecia kategoria. A co robią inwalidzi? Tym nie
wolno próżnować, muszą pracować około domu, ale z tą różnicą, że
pracować muszą bez wynagrodzenia, tj. dostają 1 funt chleba na
jednego, 400 gram kaszy jaglanej, 400 gr. ryby i tyleż kapusty lub
kartofli - wszystko na 8 ośmiu ludzi, na cały dzień. Taka porcja
wystarczała akurat żeby w najbliższych dniach nie umrzeć z głodu, by
męczarnię tą przeciągnąć na dłuższy czas.
Jeśli więzień inwalida nie mógł pracować z
powodu braku sił lub ubrania, to takiego rozbierano do naga i
wsadzano do klatki znajdującej się pod schodami,
narażonej na wiatr i mróz i tam trzymano
po trzy, cztery godziny zależnie od mrozu, (a mróz dochodził do 20,
30 st.). Z początku
słychać było straszne krzyki i
przekleństwa, potem wzywanie imienia Pana Boga, jako ostatniego
ratunku, a potem - cisza. To milczenie dopiero zaciekawiało
Inkwizytora. Zaglądał ostrożnie do klatki, a jeżeli nieszczęśliwa
ofiara wycofała się już ze współżycia ziemskiego, wtedy przenoszono
go do mieszkania, potem wywożono do szpitala na to tylko by móc
zarejestrować, że taki a taki umarł w szpitalu na taką a taką
chorobę. Z księży tylko 1, nawrócony Pop Potapjusz Emiljanow
przeszedł przez to doświadczenie klatki 2 razy, ale wyszedł z tego
żywy. Siedział na dzwonnicy tzw. Golgocie w mróz i wiatr po parę
godzin. Często po takich przejściach i takim traktowaniu, więźniowie
opuszczali ten świat bez pożegnania z władzą. Z tego naczelnicy byli
bardzo niezadowoleni i zmuszali takiego nieszczęśliwca jeszcze po
śmierci tułać się parę dni po różnych kątach i urzędach, za co
władza otrzymywała wynagrodzenie (za troskliwą opiekę ). W ogóle
więzień nie miał prawa umrzeć tam, gdzie chciał i kiedy chciał.
Wolno mu było tylko umierać w szpitalu. A ponieważ u nas szpitala
nie było, ani nawet felczera, chory więzień musiał stawić się o 5
kilometrów w ambulatorium, gdzie go rejestrował i oglądał
przedstawiciel medycyny (często
niepiśmienny) i odsyłał go jeszcze 5 km dalej do szpitala. Tu wolno
mu było umrzeć i jeszcze ciepłym być pochowanym. Ci co wyłamywali
się z pod ogólnego prawa i umarli w
niedozwolonym miejscu, musieli po śmierci przechodzić przez te same
formalności co żywy, chory więzień. A więc jechał na rejestrację do
doktora, potem był przyjęty w szpitalu jako żywy na kurację, a
dopiero po paru dniach otrzymywał paszport do krainy skąd się nie
wraca.
Przy nas były
dwa ciekawe wypadki w szpitalu. Jakiś biedny więzień schorowany i
wycieńczony zemdlał. Służba szpitalna zaraz go przeniosła do
mieszkania, w którym już niema żadnej posługi, czyli do trupiarni.
Biedny chory, gdy się przebudził od silnego mrozu i wyczołgał się z
powrotem do szpitala, gdy go grabarze zauważyli, zaraz mu
powiedzieli, że umarły nie ma prawa mieszkać z żywymi (już był
wykreślony z listy żyjących), a jeśli żyć będzie, to odpowiadać za
to będzie doktor, wobec tego umrzeć musi.
Drugi wypadek był podobny do pierwszego.
Porządek szpitala, a tym bardziej więzienia wymaga, by co wieczór i
rano chorzy byli sprawdzani. Podczas jednego sprawdzania wieczornego
chory, którego dwa ryzy wywoływano - milczał. Policzono go więc za
umarłego (on był zasnął z osłabienia). Wkrótce potem gdy się
obudził, prosił o posiłek. Ale na to powiedziano mu, że on należy
już do umarłych, porcji dla niego nie ma, wobec czego on umrzeć
musi, żeby nie robić nieprzyjemności władzy. Takich wypadków było
bardzo wiele. Jeżeli w parę miesięcy mogło umrzeć 1800 dusz, a na
tej wyspie wszystkiego znajdowało się 7000 osób - to same cyfry za
siebie mówią. Kto miał trochę pieniędzy lub lepsze ubranie musiał
się z tym życiem rozstać. W całym obozie w ciągu 4 miesięcy zimowych
1929/30 roku
umarło
z wycieńczenia 28,000
ludzi,
w
tym 3 moich przyjaciół..
Widocznie Europa zaczęła za wiele o tym pisać,
więc by się
usprawiedliwić, naznaczona była komisja,
która powinna wynaleźć winowajców. Obrońcy ludzkości znaleźli
winowajców. Szkoda tylko, że ci, którzy byli przyczyną tylu ofiar
żyją do dziś dnia. Po skończonej komisji przeczytano nam nazwiska
winnych i usłyszeliśmy wyrok na
nich.
Jednego dnia rozstrzelano 96 ludzi zupełnie
niewinnych. Ale trzeba było jakoś pozbyć się tych, którzy kiedyś
mogliby coś o prawdziwych sprawcach powiedzieć.
POWRÓT
Dnia 12 Lipca 1932 roku będąc jeszcze w Zatoce
Troickiej rano o godzinie 9 tej przyjechała komisja złożona z 4
ludzi z Petersburga. Zrobili u nas rewizję i powiedzieli, że już się
skończyła nasza sielanka. Czterech kolegów: Księdza Nowickiego,
Bujalskiego, Chomicza i
Szawdziwisa, pod silną eskortą odesłali
do Głównych Sołowek, strasząc ich wytoczeniem drugiej sprawy i
grożąc, że w krótkim czasie będą pewnie rozstrzelani. W tym czasie
było nas razem 32 księży. Zrobiło to na nas przygnębiające wrażenie.
Nie chodziło nam wcale o śmierć, gdyż każdy z nas tego oczekiwał,
ale mieliśmy wrażenie, że mniej przykro byłoby nam umrzeć razem. W
godzinę później zabrano jeszcze 12. Nikt nie wiedział dokąd i poco
ich zabierają, pozostali koledzy oczekiwali również jakichś zmian.
Przypuszczaliśmy, że to coś bardzo groźnego i że prawdopodobnie
musiało się coś stać w Europie. Zapewne jakieś zaostrzenie musiało
nastąpić względem komunistów.
Przepędziliśmy czas do wieczora
już
nic nie robiąc, tylko każdy dzielił się
swoim przypuszczeniem. Przypuszczaliśmy, że i nas wywiozą w drugie
miejsce. O godzinie 2 w nocy obudzono nas i kazano wyjść z rzeczami.
Furmanki już były gotowe i dalej w drogę, ale dokąd, nikt nie wie.
Niektórzy tylko szeptali, że pierwszą partię
musiało coś spotkać nieprzyjemnego, bo prowadzono ich pod specjalną
strażą. Nic nie mogliśmy zrozumieć z tych przeprowadzek. Tymczasem
przyjechaliśmy na Główne Sołowki, a stąd do tak zwanego „Izolatora”.
Zostaliśmy izolowani zupełnie od ludzi i osadzeni w srogim więzieniu
pod opieką G.P.U. Tu dopiero rozpoczęło
się badanie każdego z osobna, które
trwało cały tydzień, potem po jednemu lub dwóch wysyłali na rozmaite
wyspy. Ja z kolegą ks. Siwickim trafiłem na
wyspę, tzw. Duża Maksulma. Tu
przeznaczeni byliśmy do ogólnych robót.
Dnia 16 sierpnia o godzinie 2 po północy
zostałem zbudzony przez sekretarza naszego punktu i powiedziano mi
bym w tej chwili zebrał swoje rzeczy i przygotował się do podróży.
Było to dla mnie prawdziwą niespodzianką i zaledwie odjechałem 2
wiorsty, jak spotkałem kolegę ks. Sawickiego czekającego na moją
furmankę również ze swoimi rzeczami. Razem przyjechaliśmy do Sołowek,
gdzie skierowano nas do punktu zbornego. Ale tu po długich naradach
nie przyjęto nas do wydziału, który to wydział wyekspediował
nas
znowu do innego punktu.
Tu nas zrewidowano, a po paru minutach
przyprowadzono ks. Stysło, ks. Trockiego, a na koniec ks. Prałata
Przyrębla, doktora i parę innych osób. Nie wolno nam z nikim
rozmawiać. Stąd
wpakowano nas na statek i tak
dojechaliśmy do Kiemi.
Ze stacji o godzinie 1 po północy popędzili nas
do więzienia, gdzie zwykle
rozstrzeliwują ludzi. Po odbytej rewizji
wepchnięto nas do malutkiej dziury z dwupiętrowymi narami. Z rana
sprawdzanie, odbiór skarbowego ubrania,
rzeczy należące do nas były nam
zwrócone. 0 2 po południu wyruszyliśmy na stację kolejową. W drodze
zabrano mi nowiutki płaszcz z ręki. Zrobił to
sędzia śledczy dowodząc, że jest
kroju skarbowego. Na mój protest
przyrzekł
mi go zwrócić po zbadaniu. Oczywiście
nigdy go już nie zobaczyłem. Na
stacji w Kiemi wsadzono nas do wagonu i
już bez żadnych przeszkód przybyliśmy do stacji Zwanki,
gdzie musieliśmy czekać 8 czy 10 godzin.
Ze
stacji zaprowadzono nas na koniec linii
zapasowych do miejsca ogrodzonego
wysokim parkanem i drutem kolczastym,
gdzie stały 3 wagony towarowe umocowane na jakimś fundamencie, okna
zakratowane.
Tu zamknięto nas. Straż pełniło G.P.U.
Dowiedzieliśmy się, że tu jest miejsce
rozstrzałów. Poleciliśmy się opiece
Bożej i czekaliśmy spokojnie co dalej
będzie. W drodze naturalnie nic nam jeść
nie dawano oprócz suchego chleba i to w tak małej ilości, że o
zaspokojeniu głodu mowy być nie mogło. Naczelnik pod którego eskortą
jechaliśmy, a który miał wszystkie nasze pieniądze był nawet bardzo
grzeczny i chciał nam kupić chleba i papierosów, ale nie mógł bo
nigdzie go nie
było. Ze Zwanki o głodzie dojechaliśmy
do Wołogdy, gdzie
pociąg, który miał nas zabrać okazał się
tak przepełniony, że znowu musieliśmy
czekać od rana do wieczora - 10 godzin.
Tym razem już nas nie prowadzono
do więzienia, tylko cały dzień
przesiedzieliśmy na peronie pod dachem,
okrążeni ze wszystkich stron strażą
G.P.U.
Tu z daleka widziałem swoich parafian, oni na
pewno mnie nie poznali, a może i nie domyślali się jacy tu są
więźniowie. Żal mi się zrobiło gdyż była
to niedziela, byłbym mógł odprawić
nabożeństwo, ale o tym myśleć nie wolno było. Moi biedni parafianie
chodzili jak błędne owce, widziałem parę dzieci,
które przygotowywałem do I Komunii św. a
również i jednego z najgorętszych syndyków Kościoła. Wszystko to
było wystraszone patrzące w dal i nad
wyraz smutne. Serce umierało z bólu na
wspomnienie jak ostatni grosz nieśli ci
biedacy, by zapłacić podatki czy remont
Kościoła, a dziś osieroceni i pozbawieni opieki pędzą żywot pełen
smutku niepewności, co dalej z nimi będzie. Nareszcie usłyszeliśmy
świst lokomotywy i nadszedł pociąg, którym mieliśmy się udać w
dalszą drogę. Ale dokąd, co się z nami stanie, kiedy prawdy dowiemy
się. O mało znów nas nie zostawiono na peronie, gdyż w pociągu
miejsca dla nas nie było, ale nasz naczelnik zaalarmował G.P.U. w
Moskwie i Petersburgu i ten najwyższy
urząd kazał
nam dać aresztancki wagon w trzy piętra.
Było nas po 9 w każdym przedziale, każdy ze swoimi
tobołkami.
Jechaliśmy teraz do Rybińska. Pomyślałem
sobie jakie to dziwne zrządzenie Boże. Pozwolono mi może ostatni raz
w życiu przejeżdżać przez swoje parafie.
Serce pękało z bólu, że tych biedaków
żegnam chyba na zawsze. Po niewoli ręka sama się wyciągała by
pobłogosławić tym, wśród których tyle przeżyło się
chwil dobrych i złych. Z Wołogdy do
Jarosławia jechaliśmy nie zatrzymując się
na punktach. Do Jarosławia
przyjechaliśmy o godz. 4 z rana. Po przewiezieniu nas do więzienia
znów szczegółowa rewizja, a po rewizji wyprowadzano każdego
oddzielnie i już ten ostatni znikał nie wiadomo gdzie. I na nas
nastał czas. Ja i ks. Stysło zostaliśmy przeprowadzeni do jednej
celi, w której spotkaliśmy 9 dusz. Jakżeż prędko nastało
porozumienie. Była to radość naprawdę wielka. Wszyscy mieszkańcy
tej, celi okazali się
Polakami. A w ich liczbie znajdował się
Ksiądz Marian Sokołowski. Jak widać trzymał on wśród nich prym, bo
wszyscy odnosili się do
niego z szacunkiem i zaufaniem. Po
zaznajomieniu się i poinformowaniu się skąd jesteśmy, przyjęli nas
czym mogli, choć sami nie wiele posiadali. Po posiłku zaczęła się
wymiana zdań. Sądziliśmy że nas wiozą jeżeli nie na rozstrzał, to
przynajmniej do innego obozu, gdzie już śmiercią głodową zakończymy
swój żywot. Ale Ksiądz Sokołowski powiedział nam,
że my prawdopodobnie przeznaczeni
jesteśmy na wymianę, inaczej by nas nie połączyli razem. Dodał przy
tym, że przed paru dniami była Pani Pieszkowa i mówiła im, że jakoby
15 września mamy przejść granicę sowiecką do Polski. Była to dla nas
taką niespodzianką, że trudno nam było w to uwierzyć. Po paru dniach
zawezwano nas, każdego z osobna do więziennej kancelarii, gdzie Pani
Pieszkowa w obecności przedstawicieli G.P.U. ogłosiła nam że 15
września o godz. 5 po południu mamy przejść sowiecką granicę.
Dopiero teraz zaczynaliśmy wierzyć w możliwość
powrotu do wolności. Ale czy ustąpiła obawa śmierci? Nie. U
bolszewików nie ma nic świętego. Mieliśmy tysiące przykładów, że na
godzinę przed wolnością rozstrzeliwano ludzi. Mnie przed oczami stał
zawsze mój sędzia śledczy, który mnie zapewniał, że nigdy nie
zobaczę swej ojczyzny,
że jeśli
nie
będę
rozstrzelany
to
w
każdym
razie zginę w Sowietach.
W
Jarosławskim więzieniu było bez porównania lepiej niż na Sołowkach.
Tu już nas nie pędzano na żadne roboty i życie pod względem
odżywiania było o wiele lepsze. W Jarosławiu przebyliśmy około 12
dni.
Dnia 14 Września nastąpił wyjazd. Na ciężarowym
samochodzie
odwieziono nas na stację. Księży było
18, osób świeckich 22. Odjazd nastąpił
około 3 po południu. Do
Moskwy przybyliśmy ok. 10 wieczór. Od
razu przesunięto nasz wagon na boczną linię między zapasowe wagony
towarowe
by przypadkiem nikt do nas nie miał
dostępu. Parę minut przed odjazdem nasz wagon stanął na peronie, a
naczelnik G.P.U. ogłosił, że za 3 minuty odjeżdżamy. Wtem przez
zakratowane okno zauważyliśmy jednego z panów
otoczonego przez przedstawicieli G.P.U.
Był to Hrabia Poniński przedstawiciel
naszego poselstwa i jego sekretarz.
Zaledwie miał czas rzucić parę słów
powitania do nas, a były to słowa
prawdziwie serdeczne i przyjacielskie,
a tego dowodziły łzy, które się toczyły
po jego twarzy. Zdążył nam tylko powiedzieć, że od dawna nas
oczekiwał, tylko władze G.P.U. go nie
dopuściły do nas, a że posiłek dla nas
zostawił naszym "opiekunom," który po odejściu pociągu otrzymaliśmy.
O godzinie 4 rano byliśmy już w Mińsku, ale
i
tu zostaliśmy zepchnięci na boczną linię
aż do samego odjazdu.
Przedstawicielstwo Polskie Mińskie też
nas
szukało, ale G.P.U. odpowiedziało, że
nie wie gdzie się podział nasz wagon. Prowizje, które nam przysłano
kazali
sobie zostawić na wszelki wypadek jeżeli
się wagon odnajdzie, to nam prowizje te oddadzą. Trzy razy nasi
Panowie przyjeżdżali na stację, za każdym razem bolszewicy mówili,
że nas nie ma, dopiero gdy przyszli jeszcze raz powiedziano im żeśmy
już odjechali.
Jednak
Panowie z przedstawicielstwa Mińskiego nie zrażeni tym przyjechali
na stację Kołosowo i tam nam o wszystkich tych przeszkodach
powiedzieli.
Na stację
Kołosowo pociąg przyszedł o godzinie 5 po południu. Wysadzono nas z
pociągu i zaprowadzono do sali kolejowej gdzie czekaliśmy na
przybycie pociągu z Polski, w którym miało przybyć 43 komunistów
przeznaczonych na wymianę.
Około godz. 6
przyszedł pociąg z Baranowicz i po sprawdzeniu przybyłych komunistów
dano rozkaz do przejścia granicy. Każdy z nas wziął swoje łachmany i
ruszyliśmy naprzód pod bardzo srogą kontrolą. Przy słupie granicznym
zatrzymano nas, aż komuniści polscy z tamtej strony zrównali się z
nami również pod słupem. Wtedy dopiero dany był rozkaz przejścia
granicy.
Przedstawiciel naszego Ministerstwa Pan Prezes Kulikowski z płaczem
wyrzekł te pamiętne słowa: "Panowie za mną". Ruszyliśmy z płaczem
radości na naszą ziemię, gdzie spotkało nas wojsko, policja i
przedstawiciele rządu. Nastąpiło rozrzewniające przywitanie. Wielu z
nas nie znało Polski odrodzonej. Ja nie byłem w kraju 22 lata więc
naturalnie widok własnego wojska policji - wszystko to napełniało
serce radością. Krótkie powitanie na stacji, herbatka, a na kolację
pojechaliśmy już do Stołpców, gdzie oczekiwało na nas mnóstwo
publiczności i rodziny powracających więźniów. Na mnie czekał mój
brat, o czym wiedziałem już od pani Pieszkowej i dawni parafianie z
Irkucka PP Lachowiczowie.
Chwilami jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że
jestem już na wolności
i ciągle się oglądałem, czy kto nie
podsłuchuje, czy za chwilę sen ten nie
zamieni się w straszną rzeczywistość -
katorgę
i męczarnię więzienną.
Na stacji w Stołpcach wprowadzono nas do sali,
gdzie znowu nastąpiły przywitania przez wojsko, ogromnie serdeczne i
szczere. Przemawiał do nas Jenerał Krok Paszkowski. Przyjęcie
zgotowano nam iście królewskie. Tego
samego dnia mieliśmy jechać do
Baranowicz, ale inaczej się stało.
Przenocowaliśmy w wagonach na stacji.
Pierwsza to noc od lat, którą
spędziłem po ludzku. Czysto
ciepło
i
bezpiecznie. Rano
o
8 wyruszyliśmy do Baranowicz, gdzie znów
czekały na nas tłumy z Księdzem Biskupem
Bukrabą i Księdzem Dziekanem
Baranowickim na czele. Ze stacji
pojechaliśmy do łaźni, stamtąd do
Czerwonego Polskiego Krzyża, gdzie przebywaliśmy 6 tygodni. Po
skończonej kwarantannie rozjechaliśmy się
wszyscy każdy w swoje strony.
|